Grossglockner
2000
Uczestnicy: Rafał Sieradzki, Bartek Szeliga, Robert Słówko i Jarek Sadowski.
I
powróciliśmy pod Grossglocknera (3798 m npm) - Wielką Górę, która w ubiegłym
roku upokorzyła nas wprawdzie, ale pozwoliła odejść. Być może po to, byśmy
właśnie tam powrócili. Nie spodziewaliśmy się tego, ale już po roku udało
nam się zorganizować kolejną wyprawę. Skład był podobny do ubiegłorocznego,
ale byliśmy lepiej wyposażeni, mieliśmy więcej czasu i opracowaną trasę
wejścia. Czternastego grudnia wieczorem wyszliśmy z Heiligenblut-Winkle.
Po dwóch godzinach znaleźliśmy szopę z sianem, gdzie spędziliśmy pierwszą
noc. Drugiego dnia udało nam się dojść na lodowiec Pasterzen. Warunki
śniegowe były nienajgorsze, pogoda dobra. Humory dopisywały i wszystko
pozwalało wierzyć w skuteczne zakończenie wyprawy. Optymizm zakłócały
nam jedynie prognozy pogody, które od następnego dnia zapowiadały opady
śniegu i zimno. Niestety okazały się one trafne. Śnieg zaczął padać już
w nocy. Wprawdzie rano zebraliśmy się jeszcze dość żwawo, ale marsz moreną
boczną lodowca, w kierunku żebra którym zamierzaliśmy się wspiąć, nie
należał już do najszybszych. W dodatku zgubiliśmy drogę i weszliśmy w
ścianę zbyt wcześnie. Tutaj zaczęły się nasze kłopoty. Najpierw pojawił
się żleb, nad którym założyliśmy poręczówkę, potem zaczęła się wspinaczka
z naprawdę trudnymi odcinkami. Całość zajęła nam dobre trzy godziny. Zaczęło
się ściemniać i pojawiła się groźba "kibla" w foliach NRC, gdyż
nie było nigdzie odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotów. Na szczęście
znaleźliśmy małą platformę, w sam raz na dwa namioty, tuż nad skalnym
urwiskiem (zdjęcie). Naprawdę malownicze miejsce, ale niekoniecznie przyjemne
w tych warunkach. Ta noc na wysokości 2600 m npm podłamała nasze morale.
Strasznie wiało, było zimno i nie widzieliśmy możliwości kontynuowania
wspinaczki na szczyt. Rano z trudem złożyliśmy namioty i stromym, niezbyt
bezpiecznie wyglądającym żlebem, zeszliśmy na morenę boczną lodowca. Brnąc
w śniegu po pas, zawróciliśmy w kierunku jeziora, nad którym stała chata
o wymiarach 4m x 2m. Tam spędziliśmy noc, która wprawdzie nie była najcieplejsza,
ale przynajmniej nie wiało i było sucho. Tam też podjęliśmy, najgorszą
jak się później okazało, decyzję całego naszego wyjazdu. Wobec topniejących
zapasów jedzenia i gazu, postanowiliśmy wysłać dwóch ludzi na dół, do
samochodu, żeby uzupełnić zapasy. Następne dwa dni były najładniejsze,
jeśli chodzi o pogodę, w ciągu naszego 10-dniowego pobytu w Austrii. Zamiast
atakować w tym czasie szczyt dwóch z nas schodziło do miasteczka, a pozostała
dwójka spędzała czas w schronie nad jeziorem Sandersee. W Winkle Bartek
i Rafał musieli się gęsto tłumaczyć policji, dlaczego w ogóle wyruszyliśmy
w góry w zimie, skoro nikt tutaj nie chodzi o tej porze roku a ci, którzy
się odważą wracają w plastikowych workach. Dostało nam się również za
nie posiadanie telefonu komórkowego. Podobno, gdyby chłopaki nie zeszli
wtedy na dół, nazajutrz wyleciałby po nas helikopter z ekipą ratowników.
W tym czasie Robert i ja przecieraliśmy drogę na lodowiec. Po zmierzchu
wracaliśmy do naszej, obwieszonej sprzętem alpinistycznym, chaty, gdzie
siedząc owinięci w śpiwory, przy kawałku świeczki, reperowaliśmy sprzęt
i snuliśmy górskie opowieści. Po dwóch dniach chłopaki wrócili z jedzeniem
i na następny dzień zaplanowaliśmy zwycięski marsz na szczyt. Niestety
Wielka Góra upokorzyła nas po raz kolejny. W nocy zmieniła się pogoda.
Zaczął wiać silny wiatr, ociepliło się i spadło około 0,5 metra świeżego,
mokrego śniegu. Rano zapału wystarczyło nam na jedną godzinę marszu, w
śniegu po pas, gdzie nie było śladu po ścieżce, którą przetarliśmy poprzedniego
dnia. Zarządziliśmy odwrót. Po powrocie do chaty ogarnął nas marazm i
totalna beznadzieja. Zamiast myśleć o górach, my zastanawialiśmy się ile
czasu zajmie nam zejście do wioski. Cały dzień spędziliśmy na jedzeniu
i głupich pogaduszkach. Widok musiał być żałosny. Czterech facetów w małej
chacie, podparte głowy, ponure miny i tylko Robert znalazł ukojenie w
kręceniu dredów. Nazajutrz podjęliśmy jeszcze z Bartkiem rozpaczliwą próbę
wejścia na jeden z pobliskich trzytysięczników, ale wkrótce widoczność
spadła do kilku metrów i drogę w dół odnaleźliśmy tylko dzięki śladom
zostawionym przez naszych kolegów, którzy wrócili wcześniej. I tak zakończyła
się nasza druga próba zimowego wejścia na Grossglockner. Jeszcze nie tym
razem........
Jarek Sadowski
|