Egzotyka
za miedzą
Październik 2000
Uczestnicy: Jarek Sadowski, Bartek Szeliga, Robert Słówko
Czarnohora
i sąsiadujące z nią pasma ukraińskich Karpat Wschodnich stały się ostatnio
w Polsce modnym i powszechnym celem wycieczek. Nic dziwnego - jest to
okolica wymarzona dla znudzonych wygodną turystyką poszukiwaczy przygód.
Góry te są dzikie, nie ma schronisk i innych urządzeń turystycznych, tylko
z rzadka spotyka się na szlaku innych turystów. Można biwakować prawie
w dowolnym miejscu, spać w szałasach pasterskich. W dodatku są to góry,
które budzą sentyment, bo przecież przez Czarnohorę przebiegała kiedyś
nasza granica, a w latach trzydziestych góry te należały do kanonu miejsc,
które turysta górski powinien odwiedzić. Do dziś pełno tu śladów obecności
Polski i Polaków, choćby ruiny obserwatorium astronomicznego na Popie
Iwanie, lub polsko - czechosłowackie słupki graniczne.
Jednakże cel naszej wyprawy - sąsiadujące z Czarnohorą od południa pasmo
zwane Karpatami Marmaroskimi - nie jest już tak powszechnie odwiedzany.
Powodem tego jest fakt, że pasmem tym przebiega granica pomiędzy Ukrainą,
a Rumunią. W czasach ZSRR góry te były całkowicie niedostępne, ponieważ
granica ta była pilnie strzeżona, a szeroki pas przygraniczny, obejmujący
kilka miejscowości, zamknięty i dostępny tylko za przepustką. Dzisiaj
demokratyczna Ukraina nie strzeże już tak pilnie swojej granicy, ale choć
po dawnych umocnieniach granicznych zostały już tylko szeroka wysokogórska
droga stokowa i resztki zasieków, a do miejscowości w dawnym pasie przygranicznym
można swobodnie wjeżdżać, to na poruszanie się po górach potrzebne jest
zezwolenie od wojsk ochrony pogranicza. Dlatego góry te są mało uczęszczane
nawet przez ukraińskich turystów.
Nasza wyprawa miała za cel przejście grani Karpat Marmaroskich od Popa
Iwana wzdłuż granicy ukraińsko - rumuńskiej na wschód do Stoha - góry
na której kiedyś spotykała się granica Polski, Czechosłowacji (po marcu
1939 r. Węgier) i Rumunii, a następnie przejście grani głównej Czarnohory
na zachód do miejscowości Kwasy. Góry te to pasma połonin - wysokogórskich
łąk. Przejście miało zająć 8 dni, podczas których ani razu nie mieliśmy
schodzić do osad ludzkich. Dlatego plecaki były pełne prowiantu, niemiłosiernie
ciężkie od konserw i sprzętu biwakowego no i ciepłych rzeczy - wszak to
już jesień.
Po wyjściu z pociągu w małym zakarpackim miasteczku Rachów udaliśmy się
prosto na posterunek milicji, by załatwić przepustkę. Czułem się nieswojo.
Pamiętając kłopoty z milicją z wcześniejszych wyjazdów, było to jak dobrowolne
pchanie się w łapy niedźwiedzia. Ale dyżurujący milicjant był zaskakująco
miły. Nie załatwił nam jednak przepustki, lecz odesłał z tym problemem
do pograniczników stacjonujących w sąsiedniej miejscowości Bogdan. Autobus
do Bogdana za chwilę, wracamy więc na dworzec, ale ludzi w autobusie pełno.
"Trzech chłopów z plecakami?!!!" - kierowca nie za bardzo chce
nam pomóc. Informuje tylko grzecznie, że następny autobus jest jutro.
Do Bogdana piechotą jest jakieś 15 kilometrów, a plecaki ciężkie... Zbyt
leniwi jesteśmy, by dalej starać się żeby wszystko było zgodnie z przepisami.
W końcu jesteśmy w kraju gdzie zawsze można się dogadać, załatwić za drobną
opłatą. Zresztą i tak nie wiadomo, czy nam dadzą tą przepustkę, a w razie
odmowy co zrobimy? W końcu postanawiamy iść bez papierka. W razie czego
będziemy mówić, że nie wiedzieliśmy. Zresztą może dogadamy się z żołnierzami.
W najgorszym razie wezmą nas na dół, sprawdzą, a potem pójdziemy w inne
góry. Postanawiamy także nie schodzić na stronę rumuńską, aby uniknąć
spotkania ich pograniczników, i nie palić dużych, widocznych z daleka
ognisk. Uzupełniamy zapasy chleba i wódki na 8 dni i ruszamy od razu stromo
pod górę w palącym słońcu, w stronę góry noszącej wołoską nazwę taką,
jak prawie każda inna niewybitna górka nad wsią w okolicy - Menczul.
Ponieważ wyruszyliśmy już po południu, plecaki były ciężkie, my niewyspani
po podróży, a początkowe podejście na grzbiet wyjątkowo strome, zatrzymaliśmy
się pierwszego dnia juz po czterech godzinach marszu. Na polanie stał
szałas, a niedaleko było źródełko, mieliśmy więc wszystko czego nam było
potrzeba. Było jeszcze widno, więc mieliśmy sporo czasu na przygotowanie
biwaku. Szałas co prawda miał tylko szczątkowy dach, ale nie zanosiło
się na deszcz, i było bardzo ciepło. Rozpaliliśmy ognisko i nawet zbudowaliśmy
na nim prowizoryczny piec ze znalezionych w szałasie cegieł i blachy,
aby zaoszczędzić na gazie. Tego wieczora położyliśmy się dość wcześnie,
oglądając niezwykle rozgwieżdżone niebo przez gigantyczną dziurę w dachu.
Wprawdzie nieśliśmy ze sobą namioty, ale mieliśmy nadzieję, że sypiać
będziemy raczej w szałasach pasterzy - pustych o tej porze roku, bo wypas
kończy się we wrześniu. W Karpatach Wschodnich nadal istnieje bowiem pasterstwo
prawie w takiej formie jak na początku naszego wieku, a nawet wcześniej.
Późną wiosną pasterze wyruszają do swoich szałasów wraz ze stadami owiec,
krowami i tabunami koni. Od maja do września góry tętnią życiem i dostarczają
naprawdę egzotycznych wrażeń. Szczególnie stado koni pędzących po połoninie
to niezapomniany widok. U pasterzy, zazwyczaj bardzo gościnnych i ciekawych
kim są ich goście, można kupić lub dostać ser, mleko i żętycę. Mankamentem
tej pory roku są psy pasterskie. Nauczone, że muszą się same wyżywić tym
co upolują, liczą najwyraźniej na łatwy łup w postaci turysty, działając
w grupach, okrążając swą "zdobycz". Boją się jednak kija, a
także petard, których kilka warto mieć ze sobą. Inną ciekawostką są byki,
biegające samopas. Te niełatwo jest odstraszyć, trzeba nadłożyć drogi
i ominąć je szerokim łukiem.
Następnego dnia planowaliśmy zrobić kawał drogi i dojść wreszcie do połoniny.
Droga prowadziła przez kolejne lesiste górki. Jedyna mapa jaką mieliśmy
to uaktualniona przedwojenna mapa w skali 1:300 000. Można z niej jedynie
określić kierunek marszu. Na połoninie orientacja jest łatwa, ale w lesie
jest trudno. Poziomice na naszej mapie są co 200 metrów. Raz kosztowało
nas to sporo wysiłku. Podchodziliśmy stromo pod coś co na mapie wydawało
się być szeroką przełęczą. Kiedy wyszliśmy na trawiasty grzbiet z widokiem,
okazało się, że "przełęcz" to tak naprawdę kilka górek, których
względna wysokość nie mieściła się w przedziałach poziomic naszej mapy.
No a my wyszliśmy w dodatku w najwyższym możliwym miejscu... Trzeba było
schodzić po nieprzyjemnym, bardzo stromym zboczu.
Ale za to z górki tej roztaczał się wspaniały widok na cel tego dnia -
Popa Iwana (1940 m n.p.m.). Góra ta olśniła nas swoją wielkością i alpejskim
wyglądem. Okazało się, że czeka na nas spore podejście. Gramoliliśmy się
na niego dość długo najpierw trawiastym grzbietem. potem, nie do końca
potrzebnie, zafundowaliśmy sobie wspinaczkę po dość stromej ścianie, chwytając
się kęp roślinności. Gdy doszliśmy na szczyt słońce zachodziło. Mimo to
spędziliśmy tam chwilę ponieważ widok był naprawdę imponujący. Na północy
w całej okazałości prezentowały się dwutysięczniki Czarnohory, blisko
na wschodzie dwa masywne i alpejskie szczyty Karpat Marmaroskich: Farkaul
i Michajłek, a pod nami wspaniały kocioł ze stawem i strome ściany. Ze
wszystkich stron góry i żadnych miejscowości.
Zejście w mroku bardzo stromym grzbietem nie było przyjemne, ale z góry
wypatrzyliśmy sobie szałas. Niestety, od Popa Iwana szliśmy już wzdłuż
granicy, a szałas stał po rumuńskiej stronie. Ośmieleni jednak pustką
w górach i ciemnością postanowiliśmy przenocować wygodnie, zamiast rozbijać
po ciemku namioty. Szałas okazał się kilkugwiazdkowy. Miał nawet żelazny
piec, na którym przyrządziliśmy ryż z gulaszem. Ponieważ przypuszczaliśmy,
że tak dobrze urządzony szałas może należeć do pograniczników postanowiliśmy
wstać nazajutrz bardzo wcześnie, a śniadanie zjeść na trawie po ukraińskiej
stronie.
Następnego dnia szliśmy wzdłuż granicy. Zadziwiło nas, jak pilnie była
ona kiedyś strzeżona, pomimo, że była wysoko w górach i z dala od osad
ludzkich. Wzdłuż granicy prowadziła szeroka droga trawersująca stoki pasma,
ogrodzona resztkami wysokich zasieków z drutu kolczastego.
Nocleg wypadał w szałasie pod Stohem, górą łączącą pasmo Karpat Marmaroskich
i Czarnohorę. O wschodzie słońca wyszliśmy na niego, przechodząc przez
resztki żelaznej bramy w zasiekach, aby zobaczyć triplex - przedwojenny
słup graniczny oznaczający styk granic Polski, Czechosłowacji i Rumunii.
Nie został on usunięty, a jedynie zmazane zostały symbole krajów, zastąpione
napisem CCCP. Na szczycie odnaleźliśmy całkiem dobrze zachowany, a nawet
chyba niedawno odremontowany bunkier i resztki okopów.
Tego dnia z ulgą pozostawialiśmy za sobą granicę. Na szczęście nie spotkaliśmy
żołnierzy. Przed nami było ostre podejście na kolejnego Popa Iwana - tym
razem w Czarnohorze. Szliśmy teraz wzdłuż dawnej granicy polsko Czechosłowackiej,
o czym do dziś świadczą zachowane słupki graniczne. Co ciekawe zostały
one na nowo poustawiane pionowo w ziemi - pewnie przez polskich turystów.
Na szczycie Popa Iwana (2022 m n.p.m.) stoją ruiny obserwatorium astronomicznego
im. J. Piłsudzkiego, wybudowanego w 1938 r. Przypominają one o tym, jak
bardzo te góry były zagospodarowane przed 1939 rokiem. Czarnohora była
wówczas bardzo popularnym, turystycznym miejscem. Istniało kilka schronisk,
wyznaczonych było kilka szlaków, a miejscowość Worochta była znanym letniskiem
i zimowiskiem.
Tej nocy po raz pierwszy musieliśmy spać w namiocie. Rankiem okazało się,
że piękna pogoda którą mieliśmy do tej pory ustąpiła mgle i chłodowi.
Ponieważ widoczność ograniczała się do 20 metrów i nie było co podziwiać,
a plecaki były już lekkie po zjedzeniu dużej części zapasów, maszerowaliśmy
szybko przez cały dzień z krótkim jedynie postojem przy Jeziorku Niesamowitym
- przepięknym wysokogórskim stawie. Tego dnia pobiliśmy rekord odległości
i po południu stanęliśmy na najwyższym szczycie Ukrainy i jednocześnie
najwyższej górze Beskidów - Howerli (2058 m n.p.m.). Następnie szliśmy
do późna w nocy, aby zanocować w znanym nam szałasie pod Pietrosem. Ostatecznie
w ciemności nie znaleźliśmy szałasu i znowu musieliśmy rozbijać namioty,
które w momencie pokryły się szronem.
Tej nocy mieliśmy solidny przymrozek. Za to rano przepiękna widoczność,
słońce i góry pokryte szybko ustępującym szronem. To ostatni dzień w górach,
a pociąg dopiero w środku nocy. Nie spieszyliśmy się zbytnio i zafundowaliśmy
sobie drzemkę na zalanej słońcem połoninie. Wieczorem dotarliśmy do miejscowości
Kwasy i odpoczywaliśmy przy znanym nam z wcześniejszych wyjazdów źródełku
wody mineralnej, któremu miejscowość zawdzięcza swą nazwę (woda ta to
tzw. szczawa - ma kwaśny posmak). Nie żałowaliśmy, że wyjeżdżamy, przecież
niedługo tu znowu wrócimy.
Bartek
Szeliga
|