PTTK AE / relacje 1998 - 2003 / Pireneje, maj - sierpień 2002

INFORMACJE OGÓLNE

Pireneje to wysokie góry (do 3404 m npm) o charakterze alpejskim, rozciągające się na granicy hiszpańsko-francuskiej od Atlantyku po Morze Śródziemne. W ich środku leży malutkie państewko Andora, które jest strefą bezcłową. Po Pirenejach najłatwiej wędrować w miesiącach letnich, kiedy prawie nie ma już śniegu, niepotrzebne więc są raki i czekan a temperatury w nocy raczej nie spadają poniżej zera. Godną polecenia wyprawą jest trawers całych Pirenejów, od morza do morza, który w zależności od kondycji turysty może zająć 30-50 dni. Gdy ktoś nie ma aż tyle czasu i siły może zaplanować wyprawę, wybierając najciekawsze zakątki tych pięknych gór. W Pirenejach generalnie nie ma dużo turystów. Jest kilka szczytów obleganych, zwłaszcza w miesiącach wakacyjnych, jak Pico de Aneto, Monte Perdido, Posets, ale najczęściej można na nie wejść mniej uczęszczaną drogą (jak zrobiłem to ja na Pico de Aneto) lub wybrać inne, równie ciekawe góry ( np. Andora). Infrastruktura górska jest rozwinięta bardzo dobrze. Istnieje dużo schronisk, bądź niedrogich (nocleg + śniadanie = ok.30 zł), bądź bezpłatnych, samoobsługowych. W wyższych partiach gór można znaleźć schrony a na całym obszarze Pirenejów hiszpańskich, z pewnymi ograniczeniami w Parkach Narodowych, można bezpłatnie rozbijać namioty i biwakować. Pewnym problemem, zwłaszcza dla przyzwyczajonych do świetnie oznakowanych tras Polaków, mogą być pirenejskie szlaki. Są one znaczone rzadko i dość niedbale, często więc trzeba polegać na mapie i kompasie. Utrudniony jest również dojazd do miejscowości, z których zaczyna się podejścia w góry. Najczęściej dojeżdżają tam jeden lub dwa autobusy dziennie.
W Pirenejach odnaleźć można wiele malowniczych wiosek, wyglądających jakby były przeniesione prosto ze średniowiecza i najczęściej zupełnie nieskomercjalizowanych. Właśnie bogata kultura, obok górskiej przyrody i krajobrazu, jest czynnikiem który powinien przyciągnąć wędrowców w te niewątpliwie piękne góry.
Poniżej opisałem wyjścia na trzy pirenejskie szczyty: najwyższą górę Andory - Coma Pedrosa (2946 m npm), najwyższy szczyt całego łancucha - Pico de Aneto (3404) i Monte Perdido (3355).

W GÓRACH

Andora nie należy do Unii Europejskiej, wjeżdżając więc do niej jesteśmy zmuszeni zatrzymać się na granicy i okazać paszport. Samo państwo składa się z miasta Andora la Valla i kilku wiosek i jest usytuowane w górskich dolinach. Ponieważ doliny te są dość wąskie a domy buduje się wysoko, Andora wygląda bardzo malowniczo.
Naszym celem w Andorze był najwyższy szczyt tego górskiego państewka Coma Pedrosa (2946 m npm). Początkowo droga jest raczej monotonna i wiedzie przez las. Dopiero po dotarciu do Refugio (schronisko) de Coma Pedrosa (2260) naszym oczom ukazały się szersze horyzonty. Przed nami rozpościerała się szeroka dolina otoczona pięknymi szczytami, na których bieliły się topniejące płaty śniegu. Przeszliśmy przez cyrk lodowcowy, brnąc po kostki w śniegu, tuż obok zamarzniętego w połowie jeziorka. Następnie by ułatwić sobie wędrówkę zboczyliśmy ze szlaku wiodącego ośnieżonym zboczem i wyszliśmy na grań, na końcu której widniała Coma Pedrosa. Od strony południowej nie wygląda ona zbyt imponująco i raczej zlewa się z sąsiednimi górami. Jej potęgę zobaczymy dopiero schodząc w dół od strony wschodniej, podziwiając kilkusetmetrową ścianę najwyższej góry Andory. Ale na razie podążaliśmy szeroką, łatwą granią, by po godzinie stanąć na szczycie. W dole oglądaliśmy Andorę wciśniętą w kilka wąskich dolin. Na szczycie pozwoliliśmy sobie na piwko i godzinną drzemkę :-). Gdy się obudziliśmy niebo nad nami było granatowe a z oddali dały się słyszeć grzmoty. Burza!!! A my w najwyższym punkcie w okolicy. Czym prędzej zaczęliśmy zbiegać w dół. Droga powrotna okrążała Comę Pedrosę z drugiej strony, ale w tej ucieczce przed burzą, która ostatecznie przeszła bokiem, zgubiliśmy słabo oznakowany szlak. W końcu znaleźliśmy właściwą przełęcz. Jeszcze długie podejście, zjazd po śniegu i niekończące się zejście stromą ścieżką w kierunku Refugio del Estany. Podczas zejścia podziwialiśmy wschodnią ścianę zdobytego przez nas szczytu. Późnym wieczorem dotarliśmy do bardzo przyjemnego, samoobsługowego i bezpłatnego schroniska z kominkiem i kilkoma pryczami. Zamieniliśmy kilka słów z parą Niemców i Hiszpanów, którzy z uznaniem pokiwali głową, gdy usłyszeli o naszej 12-godzinnej trasie. Po chwili patrzyli już z trochę innym wyrazem twarzy, gdy wyciągnęliśmy z plecaka zgrzewkę piwa (24 x 0,33l). Nie chcieli się poczęstować i po chwili poszli spać. My posiedzieliśmy jeszcze dość długo (24,23,22,21 itd.). Rano wstaliśmy o 6.00, zostawiając w schronisku śpiących "Westmanów" i ruszyliśmy ku dolinom.

Następnym szczytem, który odwiedziłem, tym razem samotnie, była najwyższa góra Pirenejów Pico de Aneto o wysokości 3404m npm. Wszystkie trasy na ten wierzchołek zaczynają się w wiosce Benasque. Najpierw kilka kilometrów w górę trzeba się przespacerować asfaltem, potem bitą drogą, by w końcu skręcić w dolinę Cregüeni. Jest to piękna i mało popularna trasa, dlatego warto ją polecić osobom, które nie lubią ulicznego tłumu. W pierwszy dzień udało mi się jeszcze dojść do Lago de Cregüenia, które jest największym jeziorem w Pirenejach. Otoczone jest trzytysięcznymi szczytami, spośród których wyróżniają się pionowe ściany Maladety i Pico Maldito (Przeklęty Szczyt). W malowniczym miejscu nad brzegiem, pod wiszącą skałą znalazłem sobie idealne miejsce na nocleg i położyłem się spać. Rano wyszedłem na przełęcz Collado de Creguënia, gdzie zostawiłem plecak i zdobyłem "na lekko" swój pierwszy trzytysięcznik w Hiszpanii - Pico de Aragüells(3037). Po lewej ręce miałem piękną grań, wiodącą na Maldito. Kusiła, ale samotne przejście bez sprzętu byłoby ciężkie. Z przełęczy zszedłem do Ibones de Coronas i minąwszy dwa namioty ze śpiącymi turystami, skierowałem się na lodowiec. Konieczne okazało się założenie raków. Po krótkiej, ale stromej wspinaczce wydostałem się na grań prowadzącą na najwyższy szczyt Pirenejów. Gdy wychyliłem głowę znad skalnej ścianki, która wyprowadziła mnie na grzbiet, przeżyłem konsternację. Do tej pory przez półtora dnia samotnej wędrówki spotkałem dwoję ludzi (plus ci śpiący w namiotach). Teraz moim oczom ukazał się sznureczek kilkudziesięciu lub nawet kilku setek turystów na całym wschodnim stoku wiodącym na Aneto. Bardzo zróżnicowane to było towarzystwo. Przede mną szły dwie nastolatki w butach "tenisówkopodobnych", natomiast za mną grupa "alpinistów", w rakach, związanych liną i prowadzonych przez przewodnika. Ot niepotrzebne popadanie w skrajności. By wejść na właściwy wierzchołek trzeba jeszcze było prześlizgnąć się przez wąską, stromą, kilkudziesięciometrową grań, na co nie wszyscy potrafili się już zdobyć. Ponieważ na szczycie panował wielki ścisk, nie zabawiłem tam zbyt długo, tym bardziej, że wiało przeraźliwie. Zszedłem drogą, którą gnało całe to mrowisko, po drodze wychodząc jeszcze, nie niepokojony przez nikogo, na Pico de Coronas (3293). Rozpościerały się stamtąd piękne widoki na Aneto i okalające go doliny. Potem zejście do Benasque, które jest starą średniowieczną wioską i zasługuje na zwiedzenie i tak skończyła się moja podróż w najwyższe partie Pirenejów.

Ostatnim szczytem, na który udało nam się wyjść w Pirenejach było Monte Perdido (Zagubiona Góra -3355m npm). Wejście zaczyna się najczęściej z wioski Torla. Pierwszy, mniej ciekawy etap wycieczki można pokonać autobusem (ale tylko w wakacje). Z parkingu wchodzimy w piękną dolinę Ordesy, przypominającą kanion, gdzie mieści się jeden z trzech hiszpańskich Parków Narodowych w Pirenejach. Wybraliśmy drogę przez Senda de Cazadores (Ścieżka Myśliwych), co pozwoliło nam uniknąć tłumów turystów i wycieczek podążających dnem doliny. Nasza droga wspina się najpierw bardzo stromo na zbocza wąwozu (około 900 metrów różnicy wysokości), a potem biegnie wzdłuż prawie poziomej ścieżki, nad doliną.
Z góry rozpościera się piękny widok na Dolinę Ordesy i Zagubioną Górę. Po drodze można spotkać kozice górskie, świstaki, dziko rosnące irysy i innych ciekawych przedstawicieli flory i fauny górskiej. Dochodząc do końca doliny, zeszliśmy w dół do wodospadu Cola de Caballo (Koński Ogon). Właśnie do tego miejsca dociera większość turystów, dalej jest już trochę trudniej. Najpierw trzeba przejść przez kilkudziesięciometrową ścianę, ubezpieczoną łańcuchami a potem jeszcze godzina marszu i schronisko - Refugio de Goriz. W schronisku jest 90 miejsc noclegowych. W czasie lata wszystkie miejsca są zajęte a w koło stoi kilkadziesiąt namiotów. W nocy było trochę zimno, ale nic dziwnego, w końcu wysokość znaczna (2200). Rano już od świtu w kierunku szczytu podążają ogonki ludzi. Po zwinięciu namiotów (pilnuje tego strażnik parku) ruszyliśmy i my. Podejście technicznie nie jest trudne, ale dość męczące ze względu na dużą różnicę wysokości. Niestety my mieliśmy pecha i trafiliśmy na paskudną pogodę. Powyżej Lago Helado, zaczęło strasznie wiać a widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów. Nie zauważyliśmy nawet najtrudniejszego odcinka trasy: Escupidery - Spluwaczki. Po żmudnej wspinaczce, po ciągle osuwającym się piargu, przemarznięci dotarliśmy w końcu na szczyt i nie widzieliśmy nic. Mleko. A podobno takie piękne są widoki z Monte Perdido. Zaczęliśmy odwrót, może trochę zawiedzeni, ale jednak zadowoleni. Kolejny nocleg również spędziliśmy w namiotach przy schronisku. Było jeszcze zimniej. Niektórzy z nas poubierali się we wszystkie ciuchy jakie mieli a i tak nie zmrużyli oka, trzęsąc się z zimna w swoich śpiworkach. Uśmiecham się teraz na myśl o Jorge (czyt. horhe), naszym hiszpańskim znajomym, alpiniście, który jak się później okazało spędzał tę noc w Dolinie Ordesy, zaledwie kilkaset metrów niżej niż my. Jorge wisiał w uprzęży w połowie czterystu metrowej ściany skalnej, ponieważ nie zdążył ze swoim partnerem dokończyć drogi wspinaczkowej. Ich ubranka: PODKOSZULKI, w dzień przecież było ciepło, a noc mieli spędzić już w domu. Wszędzie są jednak twardzi ludzie.

Jarek Sadowski


aktualizacja: 27.03.2006
Koło PTTK nr 7 przy Akademii Ekonomicznej w Krakowie,
Oddział Akademicki w Krakowie