Pt.
26.7.02 godz. 16.00 Reykjavik
Koniec
lipca w Reykjaviku. Siedzimy z Maćkiem na kampingu i rozmawiamy o jeżdżeniu
stopem. Mam trzy dni wolne od pracy, dwa dni wokół Islandii, bez transportu
i pieniędzy, czy to możliwe? Pada pomysł, pędzę do namiotu, pakuję sprzęt.
W pięć minut jestem gotowy. Maciek daje mi swoją mapę. Na wszelki wypadek
biorę mały namiot, śpiwór. Wrzucam foliowy worek z kawałkami chleba i
pół butelki oranżady.
Pt.
26.7.02 godz. 16.30 Reykjavik
Po
pół godzinie żegnam się i w drogę. Na początek niemiła niespodzianka -
deszcz, dość ulewny, ale szybko przechodzi. To typowa pogoda islandzka.
Dziesięć minut i spokój. Na wszelki wypadek łapię stopa pod wiaduktem.
Zatrzymuje się dwóch dzieciaków sportową Toyotą. Jeden ma 18, drugi 15
lat. Jadą na weekend za miasto. Ograniczenia prędkości ich nie dotyczą,
dziwne, bo kary są drakońskie. Może mają bogatych rodziców... Pędzimy
na północ pod stromo wznoszącymi się ścianami Esji, dalej koło Akranes,
ponad 5-cio kilometrowym tunelem pod dnem fiordu i wpadamy do Borganes.
Tu wysiadam wreszcie, wolny od straszliwego huku dochodzącego z głośników
tuż za moją głową. (Najnowszy kawałek Eminema uderzający raz po raz w
potylicę niczym młot).
Borganes jest malutkim miasteczkiem, za zatoką piętrzą się majestatycznie
wyrzeźbione przez lodowiec pasma górskie Skardsheidi. Przelotne deszcze
na razie mnie oszczędzają atakując tylko podczas jazdy.
Szybko mam następnego stopa, niespodzianka - zdarzają się Islandczycy
niemówiący po angielsku. Komunikacja przychodzi z trudem. Gość jedzie
ze swoim dzieckiem do jakiejś dziury gdzie chyba mieszka. Wysadza mnie
na skrzyżowaniu. Wokół pusto. Obok mały, odrapany domek, za nim kilka
drzew - rzadki widok w Islandii.
Chwila czekania i znowu w drogę... Sympatyczny trzydziestolatek oplem
omegą, wciąż narzeka na ceny alkoholu, marzy o tym by pójść do supermarketu
i kupić piwo - alkohol zalegalizowano na Wyspie dopiero w 1986 roku. Nie
można go kupić w zwykłych sklepach. Do sprzedawania alkoholu pow. 2.25%
uprawnione są tylko sklepy rządowe, zamknięte wieczorami i w weekendy.
Nie można go kupić, jeśli nie ma się skończonych 21 lat. Rozmowa toczy
się gładko, mkniemy przez olbrzymie pagórkowate przestrzenie. Mijamy potoki,
w których pozwolenie na połów łososia kosztuje nawet 1500 złoty za dzień.
To droga rozrywka, paradoksalnie na wyspie, która żyje z połowów, ryby
są bardzo drogie, łowienie samemu jest luksusem, na który mogą sobie pozwolić
najbogatsi.
Tu przebiega granica administracyjna pomiędzy dwiema z czterech prowincji
Islandii. W górach po lewej stronie płaty nigdy nietopniejącego śniegu.
Zjeżdżamy łagodnymi stokami do Hrutafjordur. Tu w lewo odchodzi droga
na największy półwysep Islandii - miejsce na mapie charakterystycznie
wysunięte na północny zachód w stronę Grenlandii. Mijamy to skrzyżowanie
i zostajemy na drodze numer 1 - słynnym islandzkim ringu. Jedziemy polodowcową,
u-ksztaltną doliną. Stoki gór po obu stronach wygładzone. Nagle nad droga
pojawia się poszarpana grań - mnichowate kościelce, poszarpane powulkaniczne
iglice wybijają się nad doliną. Widok zapierający dech. Tu i ówdzie rozsiane
farmy przestają coraz częściej spełniać swoją dawną rolę, stopniowo porzucane
czy przerabiane na letnie rezydencje bogaczy z Reykjaviku. Mój kierowca
- marynarz, zostawia mnie na skrzyżowaniu obok stacji serwisowej. Żegnamy
się i życzymy sobie nawzajem dobrej podróży.
Po kilku minutach zatrzymuje się miejscowy farmer, kieruje białą, nowiutka,
amerykańską furgonetką na 10 miejsc siedzących. Zaskakująco dobrym angielskim
opowiada mi o miejscowym rolnictwie - głównie nastawionym na produkcję
koni, a właściwie kuców specjalnej rasy przystosowanej do trudnych warunków
i stąpających bardzo pewnie na krótkich nogach, dzięki czemu nadają się
do jazdy zwłaszcza dla dzieci i stanowią jeden z "produktów"
eksportowych Islandii.
Po dziesięciu kilometrach wysiadam. Do Akureyri jeszcze 100 km. Jest zimno,
ruch już nie taki, jak w okolicach Reykjaviku, gdzie samochody przejeżdżały
jeden po drugim. Tu pojawiają się raz na dwie trzy minuty.
Po pół godzinie szczęście się do mnie uśmiecha. Czterdziestolatek - czarne,
kręcone włosy, ciemna, południowa cera, również Islandczyk jak się okazuje,
architekt po studiach w Norwegii. W Islandii możliwości studiowania są
niewielkie. Większość osób chcących zdobyć wyższe wykształcenie wyjeżdża
do Danii, Norwegii, Szwecji, a ostatnio również do Anglii i Niemiec.
Jedziemy teraz przez najbardziej górzystą część wyspy. Płaskie wysokie
grzbiety poprzecinane są tu licznymi polodowcowymi dolinami. Jedziemy
przez Langidalur, która przechodzi w Blondudalur - dolinę biorącą swoją
nazwę od rzeki Blanda - po islandzku mieszanka, jej wody stanowi mix krystalicznie
czystych wód źródlanych i niosących liczne osady wód powstałych z topniejących
lodowców Langjokull i Hafsjokull. Tu też znajduje się jedna z największych
miejscowych elektrowni wodnych, obok elektrowni geotermalnych jedyne źródło
zaopatrzenia wyspy w energię elektryczną.
Mijamy z rzadka rozsiane po dolinach farmy i domki letniskowe. Na jednej
z farm wychował się mój kierowca, obecnie mieszka tam jego stryj, ale
większość rodziny wyjechała do miasta.
Islandia dokonała olbrzymiego postępu cywilizacyjnego w ostatnim półwieczu.
Odzyskanie niepodległości w 1944 roku i pieniądze oraz technologia przywieziona
przez armię amerykańską, stacjonującą na wyspie od czasu II Wojny Światowej,
pomogła zmienić państwo z prymitywną gospodarką opartą na rolnictwie na
nowoczesny kraj, jeden z najbogatszych w Europie.
Pokonujemy kolejny grzbiet górski i teraz otwiera się przed nami widok
na rolniczy krajobraz wokół Akureyri - stolicy północy, czyli 15-sto tysięcznego
miasteczka o zaskakująco łagodnym klimacie jak na 65 stopień szerokości
geograficznej północnej.
Stoję na grobli przechodzącej przez płytką końcówkę fiordu. Tuz nad moja
głową startuje duży samolot pasażerski. Szybko zdobywa wysokość ponad
wcinającym się między stromymi grzbietami fiordem Eyjafjordur.
Pt.
26.7.02 godz. 23.00 Akureyri.
Po
krótkim postoju zatrzymuje się dwóch dwudziestoletnich, sympatycznych
grubasów jadących nowoczesnym BMW. Jadę z nimi 10 km, tu po drugiej stronie
fiordu z ładną panoramą Akureyri czekam dalej, robi się już dość szaro,
nawet tutaj w pochmurne dni miedzy dwunastą a trzecią w nocy jest już
dość ciemno.
Staje Mini Cooper, kierowca przekłada graty na tylne siedzenie. Trochę
zakręcony, pedałkowaty głosik, jedzie z Reykjaviku do Husaviku. Za szybko
zaszły zmiany w Islandii - mówi o ostatnich dwudziestu latach - mamy teraz
wielu "małych królów" na Islandii - śmieje się - nie róbcie
tego samego błędu w Polsce, nie zatracajcie własnej kultury "this
is my message to you".
Wysiadam
na skrzyżowaniu jedynki z osiemdziesiątką piątką - drogą do Husaviku miejscowej
stolicy sportów zimowych. Na pożegnanie dostaję solidnego łyka mocnego
trunku - na rozgrzewkę. Ruchu prawie nie ma, pustkowie, po północy...
Rozpędzone BMW gwałtownie wytraca prędkość, wskakuję do środka. Trzech
gości około 25 lat wraca z remisowego meczu Akureyri z NieWiemKim do rodzinnego
Mywatn. Dwóch pracuje na stacji benzynowej, jeden na budowie, ale mówią
po angielsku doskonale i z dużą dozą autoironii opowiadają o swoim "mieście"
in the middle of nowhere, czyli innymi słowami na "zadupiu".
Jezioro Mywatn stanowi jednak nie lada atrakcję turystyczną. Częstują
mnie piwem i rozmowa toczy się wartkim nurtem, nie brakuje złośliwych
docinków z przymrużeniem oka jednakże. Ile razy słyszałeś ten żart z Polakami
i polerowaniem (angielska gra słów polish-polish) - śmieje się jeden -
niestety nie jestem wyjątkiem: w Reykjaviku zmywam gary i poleruje sztućce,
do tego Polacy najlepiej się nadają. To słynny wielki krater - pokazują
na prawo, ale kogo to właściwie obchodzi..., Ten żółty? Pytam się, pokazując
na prawie pełny księżyc zawieszony nad olbrzymim usypiskiem popiołów okrągłego
kształtu. Żartobliwy humor nie opuszcza nas aż do miasteczka.
Wysiadam obok kampingu. Pierwsza w nocy, ruchu prawie nie ma. Za kamping
trzeba płacić - 7 euro, ruszam, więc drogą w stronę dymiących w oddali
gejzerów i stojącej tam elektrowni. Ziemia tworzy tu liczne wgłębienia
powstałe na skutek mini wybuchów gazów pod lawą. W jednym z takich mini-kraterów
rozbijam swój namiocik. Wieje tu trochę mniej. Postanawiam obudzić się
rano wraz z usłyszeniem pierwszych porannych samochodów, nie wziąłem zegarka,
a po jasności trudno ocenić godzinę.
Śpię niespokojnie, nie chcę stracić szansy na wczesny wyjazd. Trzeci odgłos
silnika od mojego obudzenia każe mi wstać i zwinąć namiot. Niebo jest
czyste, rzadki tu widok; słońce stoi wysoko na niebie. Chyba jeszcze na
wschodzie-oceniam, choć pewności, co do dokładnych kierunków, nie mam.
Sobota
27.7.02 godz. 8.00 Mywatn
Następnego
dnia ranek jest chłodny i zaczyna doskwierać mi brak polaru, którego zapomniałem
zabrać z Reykjaviku pakując się w pośpiechu. Przejeżdża koło mnie kilka
autobusów, większość z tych wysoko zawieszonych z napędem na cztery koła.
Jeszcze do początku lat dziewięćdziesiątych na wyspie jeździły tylko takie
autobusy. Teraz drogi się poprawiły, ale nie wszędzie dojeżdża się łatwo.
Wreszcie po ponad godzinie oczekiwania zatrzymuje się jeepowaty hyunday
galloper z napędem na cztery koła. Trzydziestolatek Hoekur jest hydraulikiem
z Akureyri i członkiem miejscowego klubu turystycznego. Mówi łamanym angielskim,
często mieszając słowa islandzkie. W ten weekend jedzie jako woluntariusz
zainstalować nową pompę doprowadzającą wodę do chatki w rezerwacie Herdubreidarlindir,
oraz kilka drobnych napraw w kiblokontenerze pod Drekagil w masywie Askii.
Następnego dnia planuje przejechać przez sam opustoszały środek Islandii,
drogą dostępną tylko dla śmiałków "z napędem na cztery koła".
Natychmiast podejmuję, więc decyzję o zmianie planów. Porzucam projekt
objechania Islandii drogą numer 1 na rzecz dużo bardziej pociągającego
planu jazdy przez górzyste pustkowie w centrum wyspy.
Po 30-stu kilometrach jazdy przez zielone łąki główną drogą zjeżdżamy
na boczną, szutrową wijącą się wśród żwirowisk w dolinie rzeki Jokulsa
a fjollum. Przejeżdżamy kilka pomniejszych dopływów, samochód brnie w
wodzie niczym amfibia. Woda wartkiego strumienia zalewa nas prawie do
wysokości kół. W oddali majaczy majestatyczny Herdubreid, wznoszący się
na płaskowyżu pokrytym polami lawy stanowi niepowtarzalny obraz i nie
na darmo górę tą zwą królową Islandii. Uformowana przez wybuch wulkanu
pod powierzchnią lodowca, ma regularny okrągły kształt, jej zbocza najpierw
usypane z popiołów piętrzą się coraz stromiej tworząc to niby skalista
basztę z płaskim wulkanicznym kraterem zwieńczonym niedużą kopką. Potężna
sylwetka wznosi się ponad 1000 metrów nad okolica. W miarę zbliżania się
do kolosa ubywa roślinności, droga staje się wyboista, wije się teraz
pomiędzy spiętrzonymi i popękanymi płytami lawy, z zastygłymi często na
powierzchni pomarszczonymi wzorkami.
Wreszcie jesteśmy - rezerwat Herdubreidarlindir znajduje się na brzegu
pola zastygłej lawy, tworzącej kilkumetrowe spiętrzenie. Spod lawy biją
liczne źródła i wywierzyska tworząc na przestrzeni zaledwie jednego kilometra
sporą rzekę z licznymi kaskadami o krystalicznie przejrzystej wodzie.
Nad rzeką, niby oaza na pustyni czarnej lawy i rzecznych żwirowisk, rozbujała
roślinność, głównie niskopienne gatunki wierzby, liczne kwiaty i wysokie
łodygi arcydzięgla. Oprócz ciekawej pod względem geologicznym zastygłej
lawy i licznego ptactwa m.in. łabędzi, można tez znaleźć ruiny pozostałe
po siedzibie 18-wiecznego wygnańca, który spędził w tym miejscu najgorszą
zimę swojego życia, jak głosi legenda nie mając ognia żywił się tylko
surowym końskim mięsem i korzeniami arcydzięgla.
Robię kilkugodzinny spacer po okolicy, potem pomagam Hoekurowi instalować
pompę wodną.
Za chatką stoi ciągnik Zetor "made in Czechoslovakia", wspomnienie
kraju już nieistniejącego. W Islandii zaskakująco wiele jest produktów
z naszej części Europy. Poza słynnym tutaj Prince Polo, można też znaleźć
dżemy Krakusa, batoniki Elitesse, a nawet ku mojemu zaskoczeniu na stadionie
lekkoatletycznym w Reykjaviku polskie płotki i bloki startowe.
Ruszamy dalej... Zostawiamy za sobą olbrzymią sylwetkę Herdubreida i jedziemy
w stronę kolejnego wzniesienia wśród płaskowyżu. Jeden z najbardziej aktywnych
wulkanów w ostatnim stuleciu - Askia. Po godzinie jazdy, to po wybojach
wśród labiryntu pól lawy, to znów po płaskich powierzchniach usypanych
z popiołów jesteśmy, wreszcie przy chatce. Nad nami wznosi się masyw Drekagil,
czarny od popiołów, przecięty przez środek kanionem o pionowo opadających
ścianach.
Udaje się na szybki podbój góry. Moje stopy raz po raz zapadają się w
pogorzeliskach popiołów. Wypalony, żużlowaty żwir zsypuje się w dół zbocza.
Ścieżka wkrótce ginie i poruszam się już tylko po czarnej skalistej pustyni,
sam pnąc się w górę i w górę. Mijam kolejne grzbiety, które już wydają
się główną kulminacją, ale to tylko zwodnicze wrażenie. Zawsze za nimi
wyrastają następne. W końcu docieram na skraj jednego z bocznych kraterów
Askii. Widok jak w Tolkienowskim Mordorze, czerń popiołów, zwaliska lawy.
W oddali na wschodzie majaczy rozległa tarcza największego w Europie lodowca
- Vatnajokull. Jest płaski jak stół i rozległy na cały horyzont. Po drugiej
stronie wulkan Herdubreid z białą czapą śniegów. Tu i ówdzie popiół, po
którym stąpam jest mokry. Gdy pogrzebać butem pod spodem widać pole śnieżne.
Schodzę z góry i rozkładam namiot. Obkładam go kamieniami, ale wiatr i
tak go przewraca. Nie da się na to wiele poradzić. Zjadam ostatnie okruchy
mojego chleba, to nic, przecież jutro wieczorem będę już w stolicy.
Sobota
27.7.02 godz. 23.00 Drekagil
Jedziemy
z Hoekurem kilka kilometrów w górę do Aski. Wokół olbrzymie pola popiołów
wulkanicznych, najczarniejsze z ostatniego wybuchu w 1961 roku. Zostawiamy
samochód, resztę drogi pokonać trzeba na piechotę. Idziemy po płaskowyżu
wewnątrz krateru. Wokół leżą porozrzucane kawałki pumeksu. Przechodzimy
przez pole śnieżne podmyte przez strumień. Buty zapadają się w śnieżnej
mazi, ale nie przemakają jak na razie. Dalej po płaskiej tarczy krateru,
ziemia pod nogami dudni, czy pod nami jest pusta przestrzeń? Nie wiem
i wole nie wiedzieć. Jeszcze kilka kroków i stoimy na brzegu jeziora.
Ma 11 km kw. powierzchni i ponad 220 m głębokości. Najgłębsze jezioro
wyspy. Stoimy na skraju przepaści, jezioro znajduje się 50 m pod nami.
Pod koniec XIX w dwóch Niemców zaginęło w tym miejscu bez wieści, na ich
pamiątkę wbudowana jest tu tablica. Obok pomniejszy krater, na którego
dnie znajduje się jeziorko o lazurowo-mlecznej wodzie o charakterystycznym
zapachu zgniłych jaj. Jakieś dwie osoby pływają po nim, woda jest ociepla
- 22 stopnie.
W zeszłym roku miała 30 - mówi Hoekur, - ale traci temperaturę, zasilana
przez zimny strumień. Wracając, znowu przechodzę przez pole śnieżne, mocno
podmokle. Tu nie przejdziemy - mówi mój towarzysz wycofując się,
Jak to nie - robię jeszcze jeden krok i wpadam do mokrej śnieżnej ciapy
po uda. Gramolę się z trudem z powrotem, tym razem moje buty nie miały
szansy wyjść sucho z wodowania. W chlupiących wracam do obozu, na noc
stawiam je w domku do suszenia. Noc w namiocie jest trochę niespokojna
ze względu na uporczywie mnie atakujące ściany i podłogę, rano trochę
śniegu, ale to tylko jak przyprawa, do smaku.
Niedziela
28.7.02 godz. 9.30 Drekagil
Hoekur
budzi mnie później niż się spodziewałem, chyba zaspał. Walczę z miotającym
się na wietrze namiotem, jeszcze chwila i jestem gotowy. Wskakujemy do
naszego terenowca i ruszamy w drogę. Droga lawiruje wzdłuż masywu Askii,
dalej płaska jak stół powierzchnia niby to pustyni usypanej z czarnego
popiołu. Koła zapadają się nieco, mielą niczym w piasku, ale gładka powierzchnia
pozwala rozpędzić wehikuł do ponad 100 km/h. Wokół różne odcienie czerni,
siekający, niesiony silnym wiatrem deszcz uderza raz po raz po szybie.
Przyjemnie być w ciepłym samochodzie, choć teraz trzęsie gdyż wjechaliśmy
na ledwie widoczna drogę przebijającą się miedzy złomowiskiem lawy i popiołów.
W górę, w dół, żwirowiska, lasy szorstkoporowatych kawałków spalonej skały,
półokrągłe tarcze lawy o kilkumetrowej powierzchni każda, na których koła
samochodu tańczą, a głowa skacze niczym odwrócone wahadło zegara; innym
razem pola żwirowe z wielkimi głazami narzutowymi i ani jednej pojedynczej
trawki, ani jednego kawałka mchu na kamieniu - tu życie nie istnieje.
Po prawej wybijająca się z czarnej równiny popiołów żółta skała o ponad
stu metrach wysokości, sprawia wrażenie niedopasowanej do krajobrazu.
Przez cztery godziny jazdy mijamy dwa samochody, wreszcie trochę wody
bije źródłem spod skały, tworząc jeziorko - pierwsza oznaka życia, zielonkawy
mech porastający brzegi. W następnym jeziorku para kaczek. Jeszcze trzydzieści
kilometrów trzęsionki po wertepach, samochód jedzie czasem wolniej niż
idący człowiek i dojeżdżamy do drogi przechodzącej przez wyspę z północy
na południe. Ciągle szutrowa, ale jedzie się już wygodniej. Czasem przeprawa
w bród przez jakąś rzekę, na wolnym biegu maszyna przejeżdża w bród potoki.
Czasem przy ładnej pogodzie mały strumień wzbiera, osiągając rozmiary
sporej rzeki. Wypływając z topniejącego lodowca, co można poznać po mętnej
wodzie, ma bardzo zmienne przepływy.
Pierwsza osada cywilizacji, dwa budynki, kilka autobusów z napędem na
cztery koła, niemiecki klub wielbicieli jazdy terenowej - wszyscy w identycznych
land rowerach w liczbie 6. Przystajemy na chwilę w zielonej dolinie, nad
nami olbrzymia sylwetka lodowca schodzącego po stromym zboczu licznymi
językami.
Nasza podróż dobiega już końca, jeszcze sto kilometrów dróg szutrowych,
przechodzących w asfalt, gdy mijamy potężny wulkan Hekla, podobny kształtem
do Babiej Góry. Rzeki napotykają tu raz po raz wysokie progi wodne, na
których buduje się elektrownie. Sellfoss, stąd pobierana jest gorąca woda
termalna do instalacji grzewczej w Reykjaviku. 80 % Islandczyków ma ogrzewanie
termalne.
Hoekur zawozi mnie na sam kamping, żegnamy się, obiecuję mu przysłać talię
polskich kart do gry, (spełniam tę obietnicę wysyłając rosyjskie karty
z Kamczatki po kilku miesiącach). Jest 18.30, od mojego wyjazdu minęło
50 godzin.
Jasiu Lenczowski
|