Zimowe
Przejście Kamczatki - 330 mil śnieżnej żeglugi
Tytuł nie
przypadkowy, bo cóż innego jak nie porównanie z nieskończoną morską otchłanią
lepiej oddaje marsz przez arktyczne śnieżne pustkow...
370 tysięcy kilometrów kwadratowych, 1200 km długości i 450 szerokości,
duże różnice klimatyczne między południową i północną częścią półwyspu,
160 wulkanów - najwyższy Kluczewska Sopka o wysokości przekraczającej
4800 metrów n.p.m., mniej ludzi niż niedźwiedzi (największe na świecie
zagęszczenie). Tak w teorii wyglądał cel naszej zimowej wyprawy.
Potem miesiące przygotowań i duma, że będziemy pierwsi, którzy przejdą
Kamczatkę zimą. Przejdą, bo nikt nie wątpił chyba, że się nie uda, choć
z drugiej strony chyba nikt do końca nie wiedział jak ta wyprawa będzie
wyglądać i chyba każdy miał zupełnie inne wizje i czego innego się po
tej przygodzie spodziewał.
Wakacje minęły nam w różnych częściach Skandynawii. Ja miałem szczęście
znaleźć się na największym lodowcu tzw. w tym przypadku Europy: Vatnajokull
w Islandii - przepiękna rzecz!
Jesień to zakupy, patroni medialni, sponsorzy i inna biurowa krzątanina
pełna telefonów, faksów i długotrwałego ślęczenie przed komputerem. Wreszcie
wyjazd. Ostatnie dni jak zwykle w takich przypadkach wypełnione ponad
miarę i nadzieja, że kiedyś w końcu się wyśpimy - w rosyjskim pociągu.
17 grudnia, godzina 6 rano, stacja Kraków Główny. Ruszamy - cały skład
to Jaś Lenczowski, Rafał Sieradzki i niżej podpisany Maciej Kania - wszyscy
absolwenci lub studenci Akademii Ekonomicznej w Krakowie, związani z tutejszym
klubem PTTK.
Podróż przez granicę i dalej w głąb Rosji bez historii. Tak jak robiłem
to wcześniej i tak jak robi to wielu polskich turystów przemierzających
latem ten wielki kraj.
Na lotnisku "Domadiedowo" pierwsze problemy - jak zwykle na
wschodzie ich źródłem są urzędnicy. Nie chcą przepuścić naszego ekwipunku,
nie panują nad przepływem ludzi i towaru, o mało nie gubią naszych biletów
i jeszcze każą nam płacić za nadbagaż większy niż był w rzeczywistości.
Pani mnie jeszcze wyzwała, że mam się uczyć ruskiego - a nauczę się chętnie,
zapewne i tak posługuję się nim lepiej niż szanowna "grażdanka"
językiem polskim lub angielskim. Samolot też koszmarny, ale zaraz znaleźliśmy
jego pozytywy w niedrogim piwie. O 13 czasu lokalnego, lecz niestety dopiero
4 rano moskiewskiego dotarliśmy do Jelizowa - małego miasteczka z portem
lotniczym obsługującym Pietropawłowsk Kamczacki. I nie było wtedy już
do śmiechu, gdy koledzy na pytanie pogranicznika o organizację nas wspierającą
nie mogli sobie przypomnieć nawet własnych imion.
Początek szybki - wsiedliśmy niemal w pierwszy autobus wiozący nas na
środkowy zachód, do Esso, zwanego przez miejscowych "Szwajcarią Syberii".
Tam szybko mieszkańcy - ech, co za ludzie żyją na Syberii, najprzyjaźniejsi
i najgościnniejsi na świecie - ulokowali nas w pomieszczeniach "Aeroportu".
Mieliśmy tam spokojnie czekać na helikopter. W między czasie zarejestrowaliśmy
się na milicji - szkoda, że dobrze nie wczytaliśmy się we włożone nam
do paszportów "bumagi", może dzięki wielkiej przychylności tamtejszych
mundurowych a naszej wiedzy udałoby nam się uniknąć później nieprzyjemności
i kary. Zarejestrowali nas, bowiem na swoim terenie na 3 dni, ale w całym
okręgu na równy miesiąc, przewidując jak widać ewentualne kłopoty, jakie
mogą spotkać niczego niespodziewających się obcokrajowców. Warto w tym
miejscu nadmienić, że Kamczatka była do niedawna zupełnie zamkniętym obszarem,
na który dostęp mieli jedynie nieliczni za specjalnym pozwoleniem. Do
dzisiaj jednak pozostało wiele utrudnień w przemieszczaniu się związanych
z obecnością dużych baz wojskowych posiadających najprawdopodobniej rakiety
dalekiego zasięgu.
Choć w stolicy regionu było całkiem ciepło, już kilkaset kilometrów na
północ, w Milkowie w dolinie rzeki Kamczatki notowano minus 42°C, a w
Esso tylko minus 20 (rekord podczas naszego pobytu padł właśnie tam -
minus 34°C).
Miejsce naszego, jak się potem okazało tygodniowego, postoju okazało się
faktycznie wyjątkowo urokliwe. Szybko też odkryliśmy jak wygodnie korzystać
z ubikacji na świeżym powietrzu, basenu z wodami termalnymi (co za frajda
kąpieli, gdy na dworze panuje taki mróz!) , łazienki z wanną z wodą wpuszczaną
doń z kaloryfera i bojlerem służącym nie jak zwykle do ogrzewania lecz
do chłodzenia wody. Poznaliśmy także miejscowe sklepy i knajpki, pijaków
i pracowników portu lotniczego, a także dzięki przychylności jednego z
nich udało nam się oglądnąć uroczystości noworoczne tutejszych Ewenów
- koczowniczej niegdyś ludności mongoloidalnej (najliczniejsi są Koriacy
zamieszkujący głównie północną część półwyspu, czyli Koriacki Okręg Autonomiczny,
ale jest tu także wielu Ewenów i Ewenków - stanowią oni wszyscy jednak
coraz mniejszy odsetek mieszkańców wobec wciąż dużej ilości przybyszów
z "Balszojej Rossiji"). Niestety po obiecującym wstępie w wykonaniu
przebranej w skóry i uzbrojonej w bębny grupy artystycznej, reszta okazała
się bardziej zwyczajna niż się spodziewaliśmy - obowiązywał tylko język
rosyjski wobec braku znajomości własnego, a towarzystwo było zwyczajnie
pijane, ich zabawy niczym nie różniły się od tych oglądanych w Polsce
przy okazji różnego rodzaju zabaw w wiejskich remizach.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym helikopter miał odbyć lot z Esso do
Ust Hajriuzowa - przyniósł jednak jedynie rozczarowanie i wściekłość.
Nadmiar towarów spowodował odmowę zabrania jeszcze nas na pokład. Załapała
się jedynie sympatyczna Mołdawianka wracająca do domu z pracy w Oktiabrsku.
Teraz potrzeba było szybkiej oceny sytuacji i podjęcia decyzji. Nie ulegało
wątpliwości, że nie możemy tak czekać z założonymi rękoma, bo następna
okazja przydarzy się nie wcześniej niż za tydzień, a i tak nie ma gwarancji,
że nie powtórzą się te same kłopoty.
Okazało się, że właśnie odjechał z pobliskiego Anawgaja wiezdohod jadący
do Ust Hajriuzowa (oficjalna nazwa to GTT - transporter opancerzony na
gąsienicach używany w tym trudnym terenie jako alternatywny wobec helikopterów
środek transport zaopatrzenia dla odległych wsi i miasteczek; przewozi
się nim także benzynę!).
Wychodzimy na drogę z postanowieniem odbycia pieszej wędrówki - w końcu
to jedynie 25 km po dobrej drodze. Wielka, japońskiej produkcji i z kierownicą
z prawej strony, wioząca wiele ton ładunku ciężarówka mija grupkę łapiących
okazję Ewenów i zatrzymuje się tuż przed nami. Młody kierowca przy małej
naszej pomocy ładuje 3 pary sanek ważące 45 kg każde na górę ogromnej
fury drewna - jakby spadły na oblodzoną drogę z wysokości 4-5 metrów mogłyby
się nieźle potrzaskać, ale liczymy na szczęście. Rozmowa z szoferem przebiega
bardzo miło - widać, że chłopak hołdujący ideom autostopu i pomocy ludziom
nie będzie chciał od nas zapłaty.
W Anawgaju dowiadujemy się, że helikoptery w tym kierunku tylko z Esso,
wiezdohod faktycznie już pojechał, a teraz doładowują jeszcze dwa udające
się w kierunku Tigilia - niestety i tak zbyt przeładowane, żeby mogły
nas zabrać. Naczelnik wsi jednak proponuje nam przewóz dwoma skuterami
śnieżnymi marki "Buran" z ciągniętymi z tyłu saniami, ale koszt
pożeranej przez nie benzyny nas przeraża. Poczciwy Ewen organizuje nam
jednak nocleg w znajdującym się w przedsezonowym remoncie hoteliku - właściciel
Andriej okazuje się złotym człowiekiem i nie tylko oddaje nam za darmo
całą chałupę do dyspozycji wraz ze swoim pokojem, ale jeszcze wyposaża
w mięso i ryby na drogę (wspominał, że będąc w 1981 w wojsku wysłany był
pod polską granicę i podpisywał oświadczenie o pomocy bratniemu narodowi
polskiemu!).
Nawiasem mówiąc sam Anawgaj to bardzo sympatyczna wioska. W przeciwieństwie
do Esso tutaj Eweni stanowią wyraźną większość. Co ponadto ciekawe, wieś
jest w całości zaopatrywana w gorącą wodę i ogrzewana dzięki wykorzystaniu
wód termalnych.
Postanawiamy iść do naszego miejsca startu pieszo! Dwa kilometry po drodze
jezdnej i w bok w dolinę rzeki Anawgaj. Na początku zresztą trakt był
także znakomicie widoczny w terenie, a marsz ułatwiały śladu wiezdohodów
jadących dzień wcześniej do Tigilia. Potem skręt w lewo od rzeki i strome
podejście pod górę. Próbujemy dojść do jednej z chałup rozrzuconych w
odległości ok. 20 km od siebie wzdłuż tzw. kabla biegnącego do celu naszej
obecnej wędrówki Ust Hajriuzowa.
Czeka nas 240 kilometrów zmagań z terenem, nartami, saniami, (kto nigdy
nie próbował ten nie zdaje sobie nawet sprawy, jaka to męczarnia wciąganie
takiego ładunku pod jakąkolwiek choćby najmniejszą górkę) śniegiem, drzewami,
zamarzniętymi lub nie rzekami oraz mrozem. Dysponowaliśmy wystarczającą
ilością żywności i nartami biegowymi znakomite na zmrożoną skorupę,
kompletnie oczywiście zawiodły, bo musiały, na bardzo kopnym śniegu. Benzyna
okazała się straszliwie zanieczyszczona, co spowodowało konieczność codziennego
dokładnego przedmuchiwania i mycia palnika. Zużywała się także szybciej
niż zakładaliśmy - stąd później korekty w wyposażeniu. Nawiasem mówiąc
eksperyment z tzw. "kerosiną", używaną tu do helikopterów, nie
powiódł się. Przekraczanie rzek okazało się bardzo kłopotliwe i trochę
niebezpieczne udowadniając zarazem niedorzeczność pomysłu wykorzystania
ich jako traktów komunikacyjnych (przynajmniej nie większość z nich i
nie o tej porze roku - na początku stycznia, gdy najczęściej nie są jeszcze
w całości zamarznięte). Wreszcie mapa - 1:1 000 000 daje raczej wątłe
pojęcie o faktycznym ukształtowaniu terenu i drodze. Dobrze, że Jasiu
kupił GPS, który umożliwiał nam nawigację satelitarną.
Nowy rok spędzamy w namiocie w górach, gdy nie udaje nam się w ciemnościach
odnaleźć drugiej chatki. Kilkaset metrów od nas przebiega ogromne stano
jeleni.
Tam na "pieriewale" po raz pierwszy na wyprawie używamy nart
podczas przejścia - na przewianym i zmarzniętym płaskowyżu, u podnóża
wulkanu Anaun (ponad 1800 m n.p.m.) jedzie się na nich znakomicie. Wrogiem
są jednak wszelkie wzniesienia - na zjazdach można się nieźle poturbować
na nartach biegowych ciągnąc za sobą sanie, na podjazdach trzeba najczęściej
zdejmować narty, gdyż ciężar bagażu jest za wielki.
Przed dojściem na przełęcz spotykamy myśliwego - co za niespodzianka na
takim pustkowiu. Ciekawe, kto był bardziej zaskoczony. Starszy człowiek,
Ewen wracał z myśliwskiej osady Kekuk. Jak powiedział skończyła się żywność
więc czas do domu. Nie miał przy sobie za wiele poza kijem, szerokimi
nartami myśliwskimi i małym plecaczkiem, więc pewnie poruszał się o wiele
szybciej niż my - prawdziwy bohater tych arktycznych terenów. Idąc pozostawiał
za sobą pojedyncze ślady lisa, mając laskę zakończoną łapą tego zwierzęcia.
Daliśmy mu trochę herbaty i cukru. Opowiadając potem znajomym o spotkaniu
powiedział jedynie: "takie same duraki jak ja".
Piąty dzień okazał się nadspodziewanie ciężki. Przeprawa przez sporą rzekę
Ticha, pomimo niecałkowitego jej zamarznięcia nie przysporzyła problemów,
ale znów idąc w ciemnościach nie dochodzimy do chałupy. Do tego Jasiek
łamie przypadkowo jeden kijek narciarski. Rano wychodzimy z namiotu nieco
zmarnowani - temperatura w nocy spadła poniżej minus 30°C. Zaraz potem
o mało nie przejeżdża nas GTT - chłopaki z ekipy obsługującej kabel obiecują
nam, że nas zabiorą w drodze powrotnej. Po arcyciekawym dniu pełnym słońca,
przepraw przez nie w pełni zamarznięte rzeki, mostki lodowe, niesamowitych
widoków wulkanów oraz niebezpiecznych zjazdów i wywrotek dostajemy się
do kolejnego schronu. Było tego dnia bardzo mroźno. W około jednak masę
łatwego do łamania drewna - piec, więc rozpala się sprawnie i szybko robi
się w chatce ciepło. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy gdyby przyjechał
teraz wiezdohod wsiedlibyśmy, czy też nie. Ledwie jednak rozmowa na ten
temat się urwała i zaczęliśmy się rozsiadać i grzać przemarznięcia, dał
się słyszeć huk silników - nadjechał "czołg". Chłopcy sami zatrzymali
silniki i wleźli do chałupy. Okazało się, że materace i lampa naftowa,
które tak nas cieszyły są ich - mieli zamiar tu spać, ale teraz zmieniają
decyzję, bo uznają, że nie zmieścimy się w siedmioro tutaj. Następny domek
ma być o wiele większy. Dla nich to tylko godzina drogi. Ładujemy się
"na pakę". W środku też panuje ujemna temperatura. Po drodze
jeszcze odwiedziny w domu myśliwskim w Kekuku - szybka herbata i rozmowa
z przebywającym tam sympatycznym staruszkiem.
Nocleg wypadł w obszernym barakowozie. Rozpalenie w piecu nie zajmuje
dużo czasu - ekipa nadzorująca kabel ma ze sobą dużo drzewa i siekierę.
Wkładają do pieca puszkę z papierem i dużą ilością "kerosiny",
a na górę dopiero wielkie bale drewna - zajmują się bez większych kłopotów.
Potem wystawna kolacja - całe wiadro nałapanych właśnie świeżych pstrągów
szybko ląduje po wypatroszeniu na patelni. Wyjmują chleb, konfitury z
czerwonych jagód, kawior, słoninę, solonego łososia - palce lizać. My
mieliśmy niewiele do zaoferowania oprócz czekolady. Jako oczywistość traktowali
używanie do rozpalenia ognia kartek książek - jak się potem przekonaliśmy
nie tylko oni. Smutne, ale przez lata komunizmu literatura kosztowała
tutaj grosze, a i teraz nie jest droga. Wszyscy mają pod dostatkiem książek,
ale nikt ich chyba za dużo nie czyta, więc ich nie szanują.
Kładąc się spać zorientowaliśmy się, że mamy dość spore odmrożenia. Rafał
palca u nogi, Jasiek pół stopy, a ja dłonie. Trzeba będzie uważać, ale
na razie staramy się bagatelizować problem.
Szefem ekipy obsługującej kabel, która przygarnęła nas do swego GTT był
Sasza Łamzow. Całą drogę pokazywał nam jak najlepiej przebrnąć przez różne
trudne miejsca, gdzie lepiej nam będzie spać i zastanawiał się z kolegami
gdzie by nas można było ulokować w Ust Hajriuzowie. Odwiedziliśmy pijanego
myśliwego (ros. "ochotnika") - sympatyczny, ale po alkoholu
strasznie trudny do zniesienia, zawadiaka, żeby nie powiedzieć agresywny.
Na Kamczatce każdy biały jest skądś. Pijak, też jak połowa mężczyzn Sasza,
był z Białorusi. O mało nie wywołał bójki, broniąc przed spaleniem starego
magazynu literackiego wydanego w Mińsku. Ale inne książki pozwolił. Potem
pojechał także wiezdohodem przymilając się i figlując z Jasiem, próbując
rozmawiać ze mną i na siłę wciskając nam wódkę i koce do przykrycia. Bardzo
trudny przypadek.
Na miejscu zaskoczenie - mamy spać w hotelu przedsiębiorstwa łączności.
Prawie luksusowy, ściany w pokoju wyłożone dywanami, wieczorami przychodziła
starsza pani by wyrzucać śmieci i wymyć łazienkę, a przy okazji z nami
porozmawiać - nie była męcząca, a piękny literacki rosyjski to miła odmiana
po kontakcie z gwarą robotniczą. Wieczorem pierwszego dnia zawitał do
nas na chwilę Sasza Łamzow przynosząc ogromny kawał słoniny (znakomitej
zresztą, świetnie przyprawionej) oraz 2 litrowe słoiki z solonym łososiem
i znakomitym tutejszym kawiorem (na Kamczatce mają jedynie czerwony).
Po prostu coś wspaniałego.
Gwarantem naszego bezpieczeństwa i spokoju został naczelnik przedsiębiorstwa
pan Krasnowski (rodem z Chabarowska, ale z polskim pochodzeniem). Zresztą
faktycznie człowiek z wielką klasą i cieszący się podobnie jak Sasza wielkim
uznaniem miejscowych.
W hotelu natomiast zaprzyjaźniliśmy się z innym jeszcze Saszą - młodym
inżynierem mieszkającym na stałe w Pietropawłowsku. Jak się zorientowaliśmy
całkiem dobrze im się tam żyje. System pracy jest nieco inny niż u nas
pracują 7 dni w tygodniu, ale przez miesiąc, po czym mają kolejny miesiąc
przerwy. Przypuszczalnie przedsiębiorstwo pracuje non stop i na większości
stanowisk dubluje się zatrudnienie. Zarobki nie odbiegają od naszych.
Ceny jednak w Ust Hajriuzowie są wyższe znacznie niż w pozostałej części
Rosji czy nawet w Polsce. Sasza większość produktów przywozi zwykle ze
sobą z Pietropawłowska.
Odwiedziliśmy także przesympatycznego Ukraińca z Doniecka, który naprawił
Jaśkowi jego kijek narciarski. Bardzo ciekawy człowiek - przygłuchy, więc
specyficznie bardzo mówił, stąd wzięliśmy go za kolejnego pijaka. Tymczasem
okazał się bardzo inteligentnym prawie abstynentem. Posiadał dobry sprzęt
komputerowy i Internet, co wymaga w takim miejscu sporo wysiłku logistycznego
i pieniędzy.
Ponadto plonem pijackich odwiedzin przez dwójkę nieznanych wcześniej miejscowych
były trzy przeterminowane, ale działające race alarmowe.
Nie omieszkaliśmy odwiedzić wybrzeża Morza Ochockiego oczywiście - co
za widok zamarzniętego na kość niemal szelfu. Lód pokruszył się zupełnie
przez zjawisko przypływów i odpływów. Z morza sterczały odległe skalne
wysepki i wielki i wysoki półwysep wyznaczający początek otwartego morza.
Korciło, żeby przejść się w jego kierunku - cóż to musiał być za widok.
W drodze powrotnej trafiliśmy na imprezę w porcie lotniczym - śpiewy,
wódka, szyneczka. 6 stycznia poszliśmy z Jasiem do cerkwi zobaczyć jak
wygląda tamtejsza pasterka. Niestety widać, że stara tradycja zabijana
przez 70 lat z trudem się odradza. Mała cerkiewka mieściła niewiele osób.
Obrządek zupełnie inny niż u nas. Nie było popa - pewnie nie ma w wiosce.
Zgromadzeni odmawiali przez cały czas coś w rodzaju różańca. Poza tym
wigilia nie wiązała się tutaj z niczym specjalnym - kolejna okazja do
napicia się.
9 stycznia wychodząc z Ust Hajriuzowa rozpoczęliśmy właściwy marsz z zachodu
na wschód. Oprócz pokonanych już 120 km, czekało nas jeszcze ok. 490-530
km. Cały czas rozmawialiśmy o dwóch problemowych odcinkach: 7-my odcinek,
bo najdłuższy oraz odradzane nam przez wszystkich przejście skrótowe przez
"pieriewał". Jeszcze dzień przed wyjściem naczelnik Krasnowski
prosił, żebyśmy nie ryzykowali i poszli przez Anawgaj.
Pierwszy dzień niespodziewanie nam się wydłużył przynosząc od razu rekordowe
przejście na odcinku wiodącym przez tajgę i tundrę. Cały dzień szliśmy
pośród pożółkłych traw porastających szeroką dolinę rzeki Hajriuzowej.
Tak jak nas pouczano wcześniej ominęliśmy pierwszą chałupę i udaliśmy
się w dalszą wędrówkę poszukując mającej się znajdować nieopodal następnej.
Spotkaliśmy nawet po drodze 2 GTT. Chatki jednak nie znaleźliśmy, natomiast
nasz marsz w ciemnościach podtrzymywały widziane w oddali światła. Najpierw
jawiły nam się jako eskadra wiezdohodów, potem duża wieś. Doszliśmy do
odległego o 34 km Hajriuzowa. Kolejna budka była jedynie 2 kilometry dalej.
My jednak wygodnie postanowiliśmy spytać o nocleg w wiosce. Młody Ewen
sprowadził szefową administracji i ugościli nas w jej budynku.
Wioska wyglądała tak malowniczo w porannym słońcu - skupisko malutkich
drewnianych domków w typowym rosyjskim stylu, z okiennicami, wokół wysokie
i strome góry przecinane głębokimi dolinami (przypominały mi nieco rumuński
Maramuresz).
Akurat dzień po starym ruskim Nowym Roku, czyli 13 stycznia ujrzeliśmy
na horyzoncie charakterystyczna sylwetkę GTT z dwoma psami leżącymi jak
w gniazdku na swym posłaniu ułożonym na dachu szoferki. Chłopcy bardzo
się ucieszyli. Jasiu wyciągnął butelkę gruzińskiego wina targanego aż
z Ust Hajriuzowa i chowanego każdej nocy w śpiworze, by nie zamarzło.
Gdy dotarliśmy do kolejnego "blotcziku" okazało się, że przygotowane
czekało już na nas drzewo. Przerębel jeszcze dał się odkuć, więc wreszcie
wyprawie po wodę towarzyszyć mogły butelki, zamiast zwyczajnych w tych
warunkach toreb foliowych.
Szósty dzień miał być łatwy i do tego pełen wrażeń. Najpiękniejszy, najbardziej
malowniczy odcinek. Najpierw przez las stromo pod górę, potem płaskowyż
z wulkanami dookoła na horyzoncie. Następnie zjazd w dół w wielkie rozlewisko
dopływów rzeki Tichej. Tu piękne formy lodowe, płynąca między nimi kaskadami
woda, tworząca raz po raz małe wodospadziki i zakola. Przeprawa przez
lodowe mostki bez użycia raków i z saniami za plecami nie należała zresztą
do najłatwiejszych. Udało się jednak, choć momentami było ciężko i niebezpiecznie,
lód trzeszczał pod stopami, a bagaż prześlizgiwał się tuż obok wyrw i
szczelin ponad szumiąca, przewalającą się bałwanami wodą. Teraz jeszcze
wielka przestrzeń odkrytej tundry, na której akurat rozszalał się straszliwy
huragan. Przy takim mrozie silny wiatr siekący po twarzy drobinkami śniegi
i lodu może nieco opóźnić marsz, choć każdy z nas przeżył już coś podobnego
wiele razy.
W chatce znaleźliśmy stos książek - wszystkie pewnie leżą tu by służyć
za podpałkę. Postanowiłem więc wybrać sobie jedną: "Dzieci Arbatu"
Anatolia Rybakowi - w końcu niemal klasykę rosyjskiej literatury.
Kolejny blaszak miał wejście całe zasypane śniegiem, ale cóż to dla nas.
Następną chałupę z kolei zastaliśmy otwartą na oścież, przez co całkowicie
się wyziębiła strasząc temperaturą swego wnętrza minus 16°C. Ściany były
przeraźliwie przemarznięte. Na oknie zamrożony chleb, na stole solona
ryba - zachowała miękkość nawet w tych warunkach. Olbrzymi piec, dookoła
pustkowie i tylko przemarznięta na kość rzeka schowana za wysokimi zaspami.
Stał się jednak cud. Gdy nikt już nie wierzył w możliwość ogrzania, znalazłem
za szopą obok 7 ogromnych kloców drewna pozostawionych przypuszczalnie
przez, którąś z kolejnych ekip wiezdohodowych przemierzających co parę
dni te pustkowia. Przy pomocy puszki z "kerosiną" udało się
napalić. Piec był jednak tak wielki, że drewna zaczęło wkrótce brakować,
a chata tak przemrożona, że temperatura podniosła się po kilku godzinach
do ledwie 4-5 stopni. Ale to i tak był sukces. Następny dzień miał być
przełomowy - przechodzimy przez góry, w miejscu gdzie nawet miejscowi
boją się chodzić.
18 stycznia rozpoczął się znakomicie. Piękne niebieskie niebo i silne
czerwonawe z rana słońce dawały wspaniałe wrażenia estetyczne. Nad krajobrazem
górował posępny wulkan Anaun. Jak tylko jednak zeszliśmy z ubitej gąsienicami
ścieżki zapadliśmy się po pas - tutaj nie było mowy o poruszaniu się bez
nart. Marsz utrudniały i spowalniały podejścia - cóż, czekało nas jeszcze
kilkaset metrów przewyższenia. W końcu udało się - przerwa na herbatę
i czekoladę, wspaniałe widoki górskie i świadomość, że dostaliśmy się
"tutaj". Teraz trzeba było zjechać na dół i przekroczyć drogę
do Tigilia - prawie byśmy jej nie zauważyli tak była zasypana. Potem jeszcze
kolejne wejście w górę na wysokość 1100 m n.p.m. - najwyższą, jaką osiągnęliśmy
na tej wyprawie. A w planach było wdarcie się jeszcze wyżej w drodze do
Kozyriewska. Niestety jak się później okazało na rozległych płaskowyżach,
przy silnym mrozie i potężnym momentami wietrze odmroziłem sobie kolejne
palce i teraz niemal całe dłonie miałem nie w pełni sprawne. Mało tego
- przy przekraczaniu drugiej przełęczy trochę się pogubiliśmy i przez
chyba pół godziny szukaliśmy się z Jasiem krążąc między załomami terenu
przy huku mrożącego wiatru (na dodatek cały czas znajdowaliśmy się w bardzo
niewielkiej odległości od siebie). O mało nie przydałyby się race.
Namiot rozbiliśmy w zacisznym wąwozie utworzonym przez żłobiącą skałę
rzeczkę. Głęboki śnieg zwiastował zbliżające się kłopoty.
Rano szło się znakomicie, świeciło silne słońce, co nas nakłoniło do urządzenia
sobie małej sesji zdjęciowej. Dolina jednak stawała się coraz bardziej
stroma i skalista, zmuszając nas do szukania obejść. Te z kolei zaprowadziły
nas w gęsty las i śnieg, w którym nawet w nartach zapadaliśmy się niemal
po pas. Poruszaliśmy się w tempie kilkuset metrów na godzinę - gdy jedna
osoba torowała pozostałe czekały z tyłu na swoją kolei. Tak w końcu znaleźliśmy
się we właściwej dolinie i rozbiliśmy namiot tuż przed zmrokiem na małym
półwyspie oblewanym rwącymi strumykami. Tego dnia w linii prostej pokonaliśmy
3,8 km! To też był swoisty rekord.
To doświadczenie uzmysłowiło nam kilka rzeczy. Czas już troszkę naglił,
śnieg dalej był ciężki. Rzeka Anawgaj była w tym miejscu szeroka i wygodna,
wspaniałe zamarznięta, ale lód był także pokryty grubą warstwą kopnego
puchu. Powyżej była zaznaczona na mapie jako najgłówniejsza w okolicy
droga. Tam jednak także ciężko, skuter przejechał tamtędy widać może kilka
dni temu - może tydzień, wszystko było już dawno pokryte zasypane. Zdecydowaliśmy
nie atakować kolejnego grzbietu górskiego. Marsz do wioski, który i tak
miał nam zająć półtorej dnia wydawał się znacznie właściwszy.
21 stycznia po południu zawitaliśmy do chaty Andrieja w Anawgaju. Przywitał
nas jak starych znajomych. Przygotował nam specjalnie pokój. Tak nam było
tam dobrze, że opóźniliśmy nieco po
południowe wyjście. Po dobrej drodze
udało nam się i tak pokonać aż 28 kilometrów. Teraz czekała nas już o
wiele łatwiejsza wędrówka. Jeszcze kawalątek wzdłuż rzeki Bystrej i byliśmy
na skrzyżowaniu dróg. Do Kliuczi było 119 km, do Ust Kamczacka 285. Tempo
nam wzrosło do ponad 40 kilometrów dziennie. Cel wydawał się blisko. Na
przeprawie przez Kamczatkę ugościł nas pracownik obsługujący tutejszy
prom. Jak nam powiedział oboje jego rodzice pochodzili z Poznania. Opowiadając
nam o ludziach pracujących w tutejszych kopalniach złota i platyny pomylił
Polaków z Ukraińcami z zachodniej części kraju.
Przed Kozyriewskiem o świcie ujrzeliśmy niezapomniane widok. W dali dymiący
na czerwono przy wschodzącym słońcu olbrzym - Kluczewska Sopka. Obok kilka
innych wielkich wulkanów. Jak mówili miejscowi jeszcze kilka tygodni temu
trwała wielka erupcja, dymiło w kilku miejscach, a śnieg był czarny od
popiołu.
Do Kliuczi dotarliśmy w porze przedpołudniowej. Rozmowa z milicją trwała
długo. Byli mili, ale musieli powiadomić FSB. I tutaj zaczęły się problemy.
Spadkobiercy dawnego KGB nie mieli ochoty w ogóle z nami rozmawiać. Kazali
nam się po prostu wynosić. Podobno już od kilku dni jesteśmy w terenie,
w którym nam być nie wolno. Cały obszar w promieniu 150-300 km jest zamknięty
jako "pogran zona". Jak się potem dowiedzieliśmy od miejscowych
ostatniego lata złapano ekipę czeską, która prześliznęła się niezauważona
z Ust Kamczacka. Złapali ich w Kliucziach i wybuchła straszliwa afera
- zaczęło się szukanie winnych tego, że przeszli taki kawał niezauważeni.
Sprawców puszczono z torbami po opłaceniu wysokich kar.
Postanowiliśmy więc jechać do "gorada" by załatwić pozwolenie.
Szkoda, bo nawet jak się uda, to już nie będzie "klasyk". A
przecież zostało tak niewiele - 4 dni po dobrej drodze, możliwe ocieplenie
z uwagi na zbliżanie się do wybrzeża oceanu. Tak jak się jednak spodziewaliśmy
największym wrogiem były nie zwierzęta, ale ludzie - tylko nie ci zwykli,
szarzy, gotowi pomóc i ugościć każdego, ale jak zwykle w tym kraju administracja
i urzędnicy.
Postanowiliśmy więc jechać do "gorada" by załatwić pozwolenie
- szkoda, bo pozostały nam łatwe 4 dni po dobrej drodze i w cieplejszym
oceanicznym klimacie Tak jak się jednak spodziewaliśmy największym wrogiem
były nie zwierzęta, ale ludzie - tylko nie ci zwykli, szarzy, gotowi pomóc
i ugościć każdego, ale jak zwykle w tym kraju administracja i urzędnicy.
Na otarcie łez znowu miła gościna u miejscowych w Kliuczach - kąpiel w
prawdziwej ruskiej łaźni, pierogi z łososiem. A na miejscu w Pietropawłowsku
także sympatyczne przyjęcie w tamtejszej gazecie "Kamczatskoje Wriemia",
która wydrukowała bardzo ciepły artykuł o nas.
Nie muszę dodawać, że zdobycie pozwolenia okazało się niemożliwe. Trzeba
mieć silne plecy, albo drogo zapłacić, komu trzeba. Formalnie powinniśmy
wzorem Himalajów dostać przewodnika bądź opiekuna z biura turystycznego
- oczywisty absurd.
Pierwsza noc w Pietropawłowsku gdzieś na tyłach remontowanego budynku
mieszkalnego, w pomieszczeniu stróża nocnego - młody sympatyczny chłopak
przygarnął nas z własnej inicjatywy (hotele są ciągle prawie niedostępne
dla obcokrajowców z uwagi na system podwójnych cen czyniących je droższymi
od tych w Europie Zachodniej). Potem już znaleźliśmy naszego znajomego
inżyniera Saszę. Spędziliśmy u niego w mieszkaniu prawie tydzień próbując
załatwić pozwolenie, zarejestrować się (tu zapłaciliśmy karę za brak papierów
potwierdzających naszą rejestrację w Kozyriewsku i Kliuczach).
Odpowiednio 2 i 3 lutego opuściliśmy Kamczatkę - Jasio poleciał wraz z
sankami do Polski, my do Władywostoku, by szukać tam sposobu wjechania
do Chin.
Wyprawę pozostaje nam uznać za udaną, choć pozostał niedosyt. Feta, którą
urządziliśmy nad brzegiem oceanu koło Pietropawłowska (też zakazane miejsce,
ale podobno patrole sprawdzające czy ktoś nie ucieka do USA bywają rzadko,
szczególnie w lutym, gdy pogranicznikom się nie chce wyłazić z chat) machając
polską flagą i strzelając racami nie zastąpiła nam jednak dojścia do Ust
Kamczacka. Choć fale rozbijające się o skały sterczące z morza, śnieg
i czarny jak węgiel piasek robiły niezapomniane wrażenie.
Maciej Kania
|