"Mamo, tato... jade do Rumunii." Nie byłoby
w tym nic dziwnego, gdyby nie to, ze dzien wczesniej wrocilem do domu
po prawie polrocznej nieobecnosci :) Ale nie prostestowali jakos strasznie...
Po nocy spedzonej u Vasyla, ktory ugoscil nas w najlepszej izbie swojej
hawiry, po uprzednim usunieciu z niej calej rodziny, wyruszylismy pod
gorke, majac za cel najwyzszy szczyt pasma, Pietrosul (2305m). Poczatkowo
podarzalismy za niebieskimi znakami, ktore jednak malowane byl w sposob
dosc przypadkowy, wiec po chwili "wybralismy" wlasna droge.
Po dwoch godzinach przebijania sie przez kosowke i kopny snieg zaczelismy
podejscie stromawym I chyba nawet odrobinke lawiniastym sboczem. Widocznosc
byla bardzo ograniczona, wiec nie bardzo wiedzielismy gdzie nas ow podejscie
doprowadzi. Po jakims czasie chmury sie podniosly I zobaczylismy, ze znajdujemy
sie pomiedzy dwoma skalistymi graniami. No tak - w koncu to Alpy ;) Pogoda
przestala nam dopisywac, robil sie pozno, wiec zapadla decyzja o biwaku.
Udalo sie znalezc dosc plaskie miejsce na rozbicie dwoch namiotow, po
czym zapakowalismy sie do spioworow I zaczelismy topienie wody na jedzenie.
Male plastykowe pudelko, zwane odtad GPSem wskazywalo w jakis magiczny
sposob wysokosc - 2154m. Noc bylo malo przyjemna - troche wialo, o czym
najlepiej przekonali sie Basia i Rafal, ktorych namiot zostal powierzchniowo
zredukowany o polowe. Kiedy rano wysciubilem glowe z namiotu, cofnelo
mnie odrobinke - strome zbocze, jakies 2 metry przed wejsciem do namiotu.
Widok byl jednak niesamowity, pogoda sie poprawiala. Po zapakowaniu betow,
przetrawersowalismy nasza gran aby dostac sie na przelecz w glownej grani
Alp Rodnanskich. Na szczyt dostalismy sie bez wiekszych problemow, choc
pokryt lodem I sniegiem skaly nie wygladaly zbyt zachecajaco na pierwszy
rzut oka. Po krotkim odpoczynku i sesji fotograficznej zaczelismy
zejscie. Po przesliznieciu sie przez Mt Buchanescu, drugi co do wysokosci
szczyt w okolicy, skad roztaczala sie jeszcze piekniejsza panorama niz
z Pietrosula, a dookola widac bylo moze chmur unoszace sie ponad grzbietami
kolejnych pasm Karpatow, znalezlismy przytulna dolinke na kolejny nocleg.
Teraz juz nie wialo, choc tempaeratura siegala -15ºC.
Kolejny dzien byl krotki, choc pelen "nowych"doswiadczen. Aby
dostac sie do schroniska, w ktorym planowalismy spedzic Sylwestra, musielismy
zejsc na dol "zlebikiem". Zlebik mial to do siebie, ze byl dosc
lawiniasty i tutaj musze przyznac udenerwowalem sie co nie miara.
Schodzac jako ostatni, stawiajac kolejny krok asekurowalem sie czekanem,
probojac jednoczesnie tak rozkladac ciezar, aby jak najmniej obciazac
pokrywe. Na dole bylem ponad pol godziny po Basi, ktora schodzila bezposrednio
po mnie :) "Nigdy wiecej" powiedzialem ;) Sylwestra "swietowalismy"
w schronisku (Jasiu, Ichtvan i Laura, nasi gospodarze, spali, Basia
i ja asystowalismy Rafalowi, ktory szykowal sie do powrotu do domu.
Nastepnego dnia weszlismy na Alba Pietra (2154m), a po zrobieniu kolejnej
grani dotarlismy znowu do glownej grani gor. A stamtad oczywiscie musielismy
zejsc na dol... niemalze tym samym zlebem, na ktorym dnia popredniego
przezywalem takie katusze. Nastepnego dnia zeszlismy do Borsy, skad stopem
dotarlismy do Suczawy, pokonujac ponad 200km. Tam okazalo sie jednak,
ze naszego autobusu nie ma, bo "Merry Christmas" na Ukrainie,
wiec taksowka dostalismy sie na granice, przez ktora przewizl nas Ukraniniec
(zawiozl nas do Czerniowcow). Stamtad, po nocy spedzonej na poczekalni,
z czekanem pod pacha, pojechalismy do Lwowa, potem Medyka, Przemysl, wreszcie
Krakow. Po drodze do przedzialu wchodzi Hiszpan z Polakiem, ktory w swoim
jezyku wyglasza komentarz dotyczacy "zapachu przygody" ktory
zdominowal przedzialowa atmosfere. Po chwili Jasiu zwraca sie do niego
- po hiszpansku :p
Sklad: Basia Kielt, Rafal Sieradzki, Jas Lenczowski, ja
Trasa: szczegolow niestety nie pamietam. Zdecydowanie taniej jest przez
Ukraine, choc jest sie tam uzaleznionym od humorzastych celnikow i policjantow,
ktorzy maja dziwny nawyk ciaglego wyciagania lapy po "dotacje."
Pozdrawiam,
pt |